Afryka, Cape Town, widok z Góry Stołowej

Afryka, Cape Town, widok z Góry Stołowej

czwartek, 25 grudnia 2014

Mt Cook National Park, NZ

Tyle nieziemskich widoków widzieliśmy już po drodze i tyle fajnych rzeczy zrobiliśmy, że myślałam, że już niewiele jest w stanie mnie zaskoczyć i sprawić by "dupę urwało". A jednak NZ serwuje nowe emocje znienacka :) nawet w "timing" się wystrzeliła i zafundowała nam tym sposobem piękne widoki w Święta.

Po oglądaniu delfinów ruszyliśmy po wschodnim wybrzeżu wyspy południowej przez Christchurch. Miasto. Jedno z kilku znaczących w NZ. Nas zainteresowało przede wszystkim z powodu mega zniszczeń po trzęsieniu ziemi w 2010 roku. Dojechaliśmy późnym wieczorem do przedmieści, gdzie mieliśmy zarezerwowany dzień wcześniej pokój B&B w pierwszym wolnym pensjonacie.

Bardzo trudno jest sprzedawać klimaty, ale postaram się zobrazować miejsce, jakie nam się tym razem trafiło. Pensjonatem zarządza pogubiony, bardzo nieśmiały Anglik w wieku ok. 60 lat. Dom jest przepiękny, mega zadbany i uwaga - wszystko w nim jest w wieku zarządzającego, a część nawet 100 letnim (no poza kuchnią i jej wyposażeniem, farbą na ścianach i sufitach ). Dom był kiedyś domem sióstr zakonnych pobliskiego kościoła. To tak jakby Ktoś Cię wstawił na plan filmowy domu z lat 30-50 ubiegłego wieku. Właściciel, Nowozelandczyk też nas przywitał. Zajęty był smażeniem swoich snaków ;) , bo jak nam wytłumaczył oni nie jadają supper (kolacji) tylko mają wczesnym wieczorem snack time (czyli frytki, popcorn i inne duporosty).

Nieśmiały Anglik zacząć nas oprowadzać po domu. Zobaczcie sami. Salonik:

Jadalnia:

A moje łóżko miało kabel z wtyczka do prądu, w razie zimna mogłam użyć elektrycznego koca. No słodkie, szczególnie, że od miesiąca nocujemy w namiocie na twardej macie.

Opuszczając pensjonat zobaczyliśmy pobliską plażę i molo. Szeroko, ale po plażach na Wyspie Północnej nic szczególnego. Normalnie się rozbestwiliśmy ;)

Potem pojechaliśmy do wspomnianego Chtistchurch. Chcieliśmy zobaczyć jak wygląda miasto po 4 latach od mocnego trzęsienia ziemi. Po obrazkach widać, że raczej słabo. Gospodyni w pensjonacie nam zresztą powiedziała, że straty miasta wynoszą ponad 3 biliony NZD ( 1 NZD = 2.7 PLN) ubezpieczyciele tego też nie wytrzymali, więc odbudowa idzie powoli. Jest jak jest, czuć brak duszy. Na zdjęciach katedra.

Grubym popołudniem pognaliśmy w kierunku parku narodowego Mt Cook. To jakieś 300 km, po górkach, co najmniej 4-5 h. Droga była trudna, padało. Zapowiadało się, że po deszczu i ciemku będziemy rozbijać namiot.

Jazda przez ładne górki, poprawiająca się pogoda i pojawiające się coraz ciekawsze widoki z każdym kolejnym zakrętem ożywiały nas. Złapałam nawet syndrom Japończyka i cykałam zdjęcia na maksa. Kwintesencją długiej jazdy był widok na Mount Cook, już po zachodzie słońca. To najwyższy szczyt NZ - 3724 mnpm.

Rozbijaliśmy namiot w świetle reflektorów Nissana. Na szczęście nie padało. Wszystko zagrało. Ranek ukazał nam w pełni piękno miejsca gdzie jesteśmy. Zdjęcia zrobiłam z kampingu przy pierwszej kawie;).

I jeszcze na dokładkę, przy kampingu z drugiej strony jest jezioro Pukaki, którego kolor wydaje się nieprawdziwy. A jednak to dzieło natury - mączki skalnej z tutejszych gór, która załamuje promienie słoneczne nadając wodzie niesamowitą barwę.

Rano zadecydowaliśmy, że ten pierwszy dzień zrobimy na lajcie. A tak naprawdę, to pomimo dwóch budzików, Balcer nie podniósł sie przed 9 tą ;) A ja siedziałam przy porannej kawie zaczarowana widokami i też nie chciało mi się na nic napinać.

W końcu uzgodniliśmy, że zaczniemy od wyprawy łódką na czoło lodowca Tasman. Do jeziorka trzeba było podejść z 1,5 km. Po drodze nawiązaliśmy kontakt z naszym przewodnikiem i skipperem w jednej osobie. Bardzo wyraźnie i ładnie mówił, po angielsku, a nie jak reszta tutejszych - po nowozelandzku. Po chwili przyznał, że jest Anglikiem i przyjechał tutaj do pracy kilkanaście miesięcy temu. To tłumaczyło czystość języka, ale nie pasowało do zaskująco dobrego poczucia humoru gościa.

Jezioro Tasman powstało z tropiącego sie lodowca o tej samej nazwie. Nic dziwnego, oprócz jednego faktu. To jezioro i cały krajobraz kształtuje sie dopiero od 1973 roku, ok 40 lat. Jezioro obecnie ma wymiary ok. 2km na 5 km, głębokość 240 m. Z jednej strony jeziora jest czoło lodowca - nad wodą jakieś 30 m, pod wodą warstwa lodu ma 200 m. Potęga.

Zobaczcie jak to wyglada:

Po drugiej stronie jeziora jest cały naniesiony przez lodowiec śmietnik skalny tworzący rodzaj tamy dla wody.

Od lodowca odrywają się co jakiś czas góry lodowe, które wiatr przemieszcza po jeziorze. Do kilku z nich podpywaliśmy. Próbowaliśmy jak smakuje kilkusetletnia woda z tego lodu. Niestety nie podawali do tego whiskey. Błąd. Mieliby więcej klientów.

Nasz skipper miał driva i pływał łódka w zdecydowany sposób. Tylko my mieliśmy z tego powodu banana. Momentami płynęliśmy ok 40 km/h (22 knots), co wystarczało, aby łupinka fajnie uniosła się nad wodę. Nie było to jeszcze latanie, ale zabawa niezła.

Kolejny dzień. Na Mt Cook nie mogliśmy się wspiąć, bo szczyt dostępny jest wyłącznie dla profesjonalistów. Góra trudna, pochłonęła mnóstwo ofiar.

Szlaków pieszych w tym parku jest nawet na kilka tygodni chodzenia. Wybraliśmy ten najbardziej widokowy (z opisu na broszurce), który prowadzicie pod czoło kolejnego lodowca - Hooker i jeziorka o tej samej nazwie. Szlak prowadził przez dolinę rzeki, był bardziej spacerowy niż trekkingowy. Po drodze trzy razy przechodziliśmy rzekę po wiszących mostach jak z filmu Indiana Jones. Bujało na nich super! Tutaj przyznam się, że próbowałam jeden mocno rozbujać, ale Balcer był za blisko i musiałam przestać-;) Choć szło nieźle!

Na szlaku byliśmy w Wigilę. Po drodze natknęliśmy się na fajny obrazek. Rodzinka z trójką dzieci rozłożyła koc na trawce przy szlaku i rozpakowywali prezenty spod choinki. Trochę głupio było robić zdjęcia. Wszystko razem: upalna pogoda, miejsce, okoliczność i ich radość zostaną nam w głowach.

Podczas tych kilku dni góra Mt Cook i jej masyw ciagle ściągły naszą uwagę. Zresztą chyba Wszytkich ludzi z kempingu. Oddziaływanie ma podobne jak Matterhorn w Zermatt. Ja nie byłam, ale Balcer potwierdza.

Za każdym razem jak przechodziłam z namiotu do kuchni, samochodu, czy na pole piknikowe wzrok padał na Mt Cook. Mamy setki zdjęć tej góry o rożnych godzinach, z różnych miejsc i od rożnych stron. Trzy wybrane dla Was:

Buzia KGB

 

6 komentarzy:

  1. Wszystkiego najlepszego Balcerki. Wesołych :)

    OdpowiedzUsuń
  2. CUDNIE!!! Wesołych Świąt, bo nie miałam okazji, wciąż tak samo pięknych widoków, dobrych humorów i powodzenia w dalszej wyprawie��. Aneta

    OdpowiedzUsuń
  3. Pięknie, kurcze pięknie.
    Ale u nas dzisiaj tyż piknie :-)
    Śnieżek spadł...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zima bez śniegu to szarówka, dobrze że w końcu pada!, ładniej bedzie.
      Na zdjęciach śnieg jest z zimy, w dolinie mieliśmy upały pod 30 st c. Przyjemny kontrast. Buzia Kasia

      Usuń
  4. Tak sobie oglądam, patrzę i przeglądam. Szukam tych perełek do których warto kiedyś pofatygować się osobiście.

    Mt. Cook, tj. jego okolice jest niewątpliwie jedną z nich! :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Jezioro Pukaki :-) Cudo. W ogóle widoki że palce lizać ........ Koolay

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.