Afryka, Cape Town, widok z Góry Stołowej

Afryka, Cape Town, widok z Góry Stołowej

środa, 22 października 2014

Yellowstone - podsumowanie, Idaho, Montana, Wyoming

Do parku Yellowstone wjechaliśmy od południa i przejeżdżając przez cały park - robiąc rozpoznanie - dojechaliśmy do zachodniego wjazdu, do miejscowości West Yellowstone. Tu mieliśmy 4 noce i 3 pełne dni.

 

To już któryś raz, jak uprzejmi ludzie, których spotykamy, robią nam zdjęcie. Mało mamy wspólnych fotek, więc to super. Tylko nie zdarzyło się jeszcze, żeby to zdjęcie nie było jakoś skopane pod wzgl. kadru. Tu np. nie zmieściło się wielkie "Y". Nie wiem jak oni patrzą na ten ekran ;))

Teraz, w parku, są ostatnie dni sezonu. Dosłownie. Znacząca większość hoteli, knajp, stacji rangerskich itd. jest już pozamykana z komentarzem "Closed for season". Tylko kasy biletowe na wjazdach są otwarte non stop ;) My przy pierwszym parku kupiliśmy całoroczną kartę wstępu do parków, więc teraz nas już to nie zajmuje - taki roczny ViaToll ;) Zwróciła się już przy 3-cim parku, więc trzeba oddać kolegom z USA, że fajnie to wymyślili.

W sezonie są tu podobno wielogodzinne korki i dzikie tłumy. Jeszcze w weekend było trochę Amerykanów. Obecnie tylko żółta rasa zalewająca świat włazi nam w kadr ze swoimi, wielkimi statywami i teleobiektywami. Ależ oni musza mieć małe ptaki, że tak je sobie tym sprzętem przedłużają ;) Nic do nich nie miałem, bo na szlaku jakoś sobie z nimi radzimy, a z niektórymi nawet można słowo zamienić. Jednak od czasu, kiedy nam wyrzucili pranie z pralki, bo nie mogli poczekać chwili, aż sami to zrobimy, lubimy się z nimi coraz mniej.

Ale wracając do parku. Muszę odszczekać to, co napisałem parę dni temu, że skończyły się marsjańskie widoki. Nic bardziej mylnego. One się tu dopiero zaczęły ! W poprzednim poście (Grand Teton National Park, Wyoming). Kasia wrzuciła małą próbkę zdjęć, tych najbardziej chyba marsjańskich. Zrobiliśmy w 4 dni ok. 1000 fotek, wiec żeby było jeszcze co pokazywać jak wrócimy, wrzucę tu jedynie kilka dodatkowych.

Sam park to generalnie ciekawa sprawa, warta pogłębienia: wiki, ŚwiatPodróży

Jak można doczytać, np. pod powyższymi linkami, park leży na kalderze, czyli na samym środku wulkanu, a właściwie superwulkanu, który kiedyś już 3 razy wybuchał. Trochę to dziwne uczucie, jak człowiek uświadomi sobie sprawę, że dzieli go od lawy zaledwie 4 do max. 10 km podziurawionej jak sito, niestabilnej, tzw. skorupy ziemskiej. Przez te wszystkie dziury i pęknięcia wydostaje sie zapach piekła (przeważa sierkowodór albo coś pochodnego). A ponad to myśl o tym, że nie jest kwestią czy, tylko kiedy, to wszystko znowu wyleci w powietrze, sprawia, że przyspieszam kroku i dodaję gazu, żeby jak najszybciej zwiedzić to piękne miejsce. Zanim zniknie. Tak, jakby to coś miało zmienić;)

Jednym z najbardziej przewidywalnych i jednocześnie sporych rozmiarów (32-56 metrów) gejzerem jest Old Faithfull (Stary Wierny). Amerykańscy naukowcy (tym razem to na prawdę oni) znaleźli formułę pozwalającą obliczyć czas następnej erupcji na podstawie m.in. długości trwania poprzedniej. Druga fajna, z punktu widzenia turysty, sprawa związana z tym gejzerem to to, ze strzela, prawie wrzącą wodą, dosyć często, bo 45-120 min., od jednej erupcji, do następnej. A każda potrafi trwać nawet ponad 4 min. W sumie widzieliśmy 4 erupcje. Największą z nich (szacuje, że ok. 40m) dedykuję koleżankom i kolegom z działu IT z SYGMY, z gorącymi (dosłownie i w przenośni) pozdrowieniami :)

Chciałem też zabrać dzwon okrętowy, który mi podarowaliście, ale wchodziłem w nadbagaż i musiałem wybrać: namiot i śpiwór albo dzwon. Dzwon został w domu.

Koszulka, niestety nie przeżyła prania, tzn. napisy i Papay przegrały z pralką. Trochę szkoda, bo musielibyście widzieć miny Amerykanów, którzy widzieli znanego im Papay'a na przodzie koszulki ale nie mogli odczytać napisu: "DO MASZYN !". Ubaw po pachy. Z drugiej strony, utrata koszulki ma swoje dobre strony. Zgodnie z regulaminem wyprawy: możemy sobie kupować dowolne rzeczy po drodze, pod warunkiem, że robimy to na wymianę, tzn. moge sobie kupić t-shirt, jeśli zostawię jeden z tych, które zabrałem z PL. Ilość sztuk rzeczy danego gatunku musi być w plecaku stała. Więcej się po prostu nie zmieści ;)

Dlatego mam teraz voucher na jedną koszulkę :)

W poście z Grand Teton. Pisałem, że spotkaliśmy tam obytą z ludźmi i hałasem przyrodę, na dużych przestrzeniach. I znowu nie doceniłem tego, co przed nami. Yellowstone ma tej przyrody jeszcze więcej i na przestrzeniach jeszcze większych. W północnej części parku, w dolinie rzeki Yellowstone i Lamar (link do mapy - polecam widok z satelity i przeglad zdjeć) są pastwiska, na których żyje jakieś 4500 dzikich bizonów i jakieś pierdyliony jeleniowatych. Pojechaliśmy tam i przyznam, że ilość miejsca, jaką mają do dyspozycji te zwierzaki, jest niesamowita. To są olbrzymie przestrzenie. Sprawdziłem, na szybko, na mapie - szerokości tych dolin, w tym miejscu wynosi ok. 15 mil, tj. jakieś 24km. No i te zwierzęta. Wydaje sie jakby one były u siebie, a my (ludzie) gośćmi w ich domu. A do tego reguły parku mówią, że należy się zatrzymać i poczekać, aż zwolnią drogę (nie trąbić, nie przepychać zderzakiem). Tutejszy świat zwierząt, wygląda jakby był na głowie postawiony - te wszystkie stwory zostały pozbawione instynktu, który każe im raczej uciekać przed człowiekiem, a nie stawać mu na drodze, czy kosić trawę na miejskich trawnikach.

Taki byk bizona jest całkiem spory. Jak sie zbliży do otwartego okna w samochodzie ze swoim łbem, to człowiek jakiegoś takiego respektu przed tym roślinożercą nabiera. Kasia nawet okno zamknęła, jak podszedł ;)

Tym razem, oprócz powyżej pokazanych bizonów i jeleni (elk) spotkaliśmy, na wyciagnięcie ręki (niektóre zdjęcia zrobione bez wysiadania z samochodu): jelenie (mule deer), wilka szarego, koziorożca (nie mylić z kozą ani z kozicą):

 

Wieczorem podjechałem do sklepu kupić pocztówki i magnesiki (na nagrody do nast. konkursów). W sklepie spotkałem autochtona, który, jak się okazało od słowa do słowa, jest fotografem i to jego zdjęcia zdobią m.in. rzeczone magnesiki. Wsród nich "klasyk z Yellowstone":

Omówiliśmy skąd zostało zrobione (to samo wzgórze, na które sie wspinaliśmy z Kasią). Wyjaśnił mi, że jak chcę mieć takie zdjęcie bez unoszącej się nad kraterem pary wodnej, to trzeba je robić w b. upalne dni - wtedy para mniej kondensuje. Dodał, że mamy szczęście do pogody, bo w tym czasie powinno być zimno (w dzień, bo w nocy jest nawet -7 st.C i rano trzeba skrobać szyby). Podziękowałem za radę dot. zdjęć i nie zdradziłem się nawet słowem, że nie mam aparatu, tylko telefon ;) i że uważam, że właśnie ta wszechobecna para buduje i podkreśla unikalny klimat i magię tego miejsca. Zgodziliśmy się, że w idealnym ujęciu trochę przeszkadzają czubki starych, martwych drzew, które zostały po wielkim pożarze z 1988 roku (o tym parę zdań niżej). Na koniec mojej 30 minutowej, poglądowej lekcji angielskiego w sklepie, opowiadział mi historię, jak tego lata, jakiś koleś chciał mieć ujęcie z tego wzgórza, ale chciał być jeszcze wyżej niż jego szczyt. Wspiął się na jedno z tych martwych drzew i doprowadził do jego przewrócenia. Teraz ogłada świat z samego nieba, zakładając, że tam właśnie trafił. To, co jest prawie pewne, to to, że trafi do serialu "top 20 najgłupszych śmierci".

Wracając do wielkiego pożaru. W jednej z knajpek w West Yellowstone wisi, oprawione w ramę zdjęcie płonącego parku, z podpisem anonimowego strażaka, który uczestniczył w tamtej, wielomiesięcznej akcji gaśniczej: "we came, we saw, we watched it burned". To parafraza tego, że nie mogli sobie wtedy poradzić z tym pożarem i mogli jedynie patrzeć jak park płonie. Te stare drzewa są martwe i sterczą, jak takie suche kikuty. Pod nimi rośnie nowy las, b. gęsty i o średniej wysokości kilku metrów (3-10m). Dziwnie to trochę wyglada, jak w najstarszym na świecie parku narodowym las składa się z młodych drzew, jak w zagajniku.

I na koniec jeszcze o konkursie. Pierwsza nagroda została wysłana do Ewy P.

I tu ciekawostka i lekcja na przyszłość, jednocześnie. Zamiast wsadzić nagrodę do koperty i wrzucić do skrzynki, my spytaliśmy czy list nie będzie za ciężki. No i sie zaczęło. Musieliśmy wypełnić deklaracje celną na ten magnesik i dołączyć do przesyłki. Jak już była deklaracja, to przesyłka ze zwykłego listu zmieniła się w "registred" i opłata przekroczyła 3 krotnie wartość nagrody. Naturalnie tylko tą pieniężną, bo symboliczna jest przecież bezcenna ;) Pani na poczcie, początkowo nie podzielała naszego rozbawienia ta sprawą, ale po chwili sama śmiała się z kuriozum tej sytuacji.

Kończę pisać tego posta, bo wyjdzie na to, że sie przejąłem komentarzem Marka o tym, żeby więcej pisać.

Dzisiaj (wtorek) rano w West Yellostone było ok. 0 st.C i padał deszcz. Wyjechaliśmy więc, bez żalu. 1000 km na wschód, przez jeszcze większe (MEGA!!!) przestrzenie pastwiska w stanie Montana, następnie przez stan Wyoming do następnego punktu wycieczki: Crazy Horse Memorial i Mount Rushmore National Memorial, w stanie Południowa Dakota.

Pozdrawiamy

KGB

 

6 komentarzy:

  1. Sygma również pozdrawia, znad śniadania, z dziećmi zafascynowanymi bliskością bizonów. Ale już lecę do maszyn :)

    OdpowiedzUsuń
  2. I dobrze, że się jednak przejąłeś :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Hello! Dzieki za wpisy, fajnie sie czyta z rana do kawy :-)

    OdpowiedzUsuń
  4. Grześ, potwierdzam, post office czyli poczta w Hameryce to najbardziej zbiurokratyzowana instytucja over there jaką widziałem :-)
    Fajne wpisy ! i Mega zdjęcia . Have a fun :-) Koolay

    OdpowiedzUsuń
  5. No to wychodzi, że skoro koszulka się sprała, to trzeba było jednak zabrać dzwon:) Pozdrawiam Milena

    OdpowiedzUsuń
  6. Dobrze posiedzieć przy żubrze:)

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.